Wszystko zaczęło się od płaczu dziecka, dobitnie podkreślającego swoją obecność na tym świecie. Wokół łóżka z wyczerpaną, acz szczęśliwą kobietą zebrał się wianuszek ludzi w fartuchach i brzydkich, zielonkawych mundurkach. Gdy zaczęli się uwijać z opaskowaniem dziecka, na salę wpadł jeszcze jeden mężczyzna w fartuchu, zdyszany prawie tak samo jak świeżo upieczona matka. Nic dziwnego - zaraz po ukończeniu ważnej operacji biegł na drugi koniec szpitala, aby być przy narodzinach swojego pierwszego dziecka. I chociaż nie udało mu się być przy swej żonie, gdy ta zwijała się z bólu na szpitalnym łóżku, to zjawił się w idealnym momencie, aby przeciąć pępowinę.
To było w grudniu dwa tysiące piętnastego roku, zaledwie trzy lata przed tym, jak wszystko się zjebało. Kiedy ludzkość zdała sobie sprawę z tego, że jednak wypadało zadbać o naszą planetę wcześniej, miałam nieco ponad dwa lata. Nie pamiętam dobrze samych początków, gdy mój tata dzień w dzień spędzał na dyżurze, dwojąc się i trojąc, aby pomóc ofiarom sił natury. Moim pierwszym, wyraźnym wspomnieniem jest jak mama tłumaczyła mi, że musimy polecieć daleko od rodzinnej Uppsali, aby tam tatuś mógł pomagać ludziom, którzy tego potrzebowali. A że byłam tylko dzieckiem, to niezbyt mnie obchodziło całe tło, no bo hej, miałam lecieć samolotem. Kto by nie chciał lecieć samolotem? Dopiero potem dowiedziałam się, że jakiś przyjaciel ze studiów poprosił tatę o pomoc w jego szpitalu, bo większość personelu zginęła w trzęsieniu ziemi, a że mój rodziciel zawsze był typem superbohatera, to już kilka dni później lecieliśmy prywatnym odrzutowcem jakiegoś filantropa, który bardzo chciał wspomóc biednych Kanadyjczyków i przy okazji samemu uciec z kraju, w którym działo się coraz gorzej.
~*~
Jakimś cudem pomimo całego tego chaosu związanego z końcem świata, przeprowadzką i ciągłą pracą, moim rodzicom udało się dorobić drugiego dziecka. Gdy Mikael przyszedł na świat, od razu stał się oczkiem w głowie nas wszystkich. Do tego stopnia, że nie zauważyliśmy, gdy mama zaczęła się trochę gorzej czuć. Wszyscy zrzuciliśmy to na zmęczenie związane z zajmowaniem się swoim najnowszym potomkiem. Dopiero gdy przypadkiem pod gęstymi, blond włosami odkryła mały guzek, zaniepokojona zgłosiła się do lekarza, ale było już za późno. Nowotwór dał przerzuty do innych organów i nie dało się nic zrobić. Zmarła po pół roku, zostawiając nas wiecznie zapracowanemu ojcu. W dzień jej pogrzebu, nadzwyczaj słoneczny i pogodny zresztą, obiecałam sobie, że zrobię wszystko, aby nikt nigdy nie musiał tak cierpieć. Początkowo ojciec przyjął moją wieść o chęci zostania onkologiem dość chłodno, tłumacząc ją żałobą, ale gdy mój zapał nie stopniał z czasem, stał się moim największym wsparciem.
Zaraz po utworzeniu Fortu Florence dostał się nam śliczny apartament w Panoramie, który tata dostał za zasługi dla społeczności. To otworzyło mi furtkę do lepszej jakości edukacji. Dalej już był tylko college, szkoła medyczna, egzaminy. Nawet nie wiem, kiedy to wszystko minęło. Dni spędzone nad książkami zlewały się w jedno, nie liczę już nawet hektolitrów wypitej przez ten czas kawy. Zawsze chciałam być najlepsza, bo wiedziałam, że tylko to może otworzyć przede mną nowe możliwości. Naprawdę chciałam poświęcić swoje życie, aby ratować innych, tak samo jak mój ojciec. Kiedy mu o tym powiedziałam, zamyślił się na chwilę, aby po chwili opowiedzieć mi historię, która miała być początkiem jego końca. O tym, jak pomaga ludziom z Outlandu. O tym, że robi to nielegalnie, ale nie umie patrzeć na cierpienie innych, często niewinnych istot. Opowiedział mi w szczegółach, jak i co robi, a na sam koniec zapytał, czy zechcę mu pomóc, bo przyda mu się druga para rąk, nawet nie do końca wprawionych. Zgodziłam się. Tak samo jak zgodziłam się nie wyjawić naszego sekretu absolutnie nikomu.
~*~
Rose poznałam na samym początku rezydentury. Przyjechała z innego fortu, bo jej matka dostała awans i przeniesiono ją do oddziału w Fort Florence. Obie dopiero co zaczynałyśmy pracę w szpitalu: ja na onkologii, ona jako psychiatra. Początkowo robiłam jej jako przewodnik po okolicach i szpitalu, który znałam jak własną kieszeń. Pomimo wyraźnych różnic w dziedzinach, od razu złapałyśmy dobry kontakt. Rozumiałyśmy się tak, jakby nasze mózgi były zrośnięte w jeden. Szybko stałyśmy się absolutnie nierozłączne. Mój tata zaczął ją traktować jak drugą córkę, jedynie Mikael zawsze patrzył na nią spod byka, ale nigdy nie powiedział mi dlaczego. Zresztą, nawet gdyby to zrobił, pewnie niczego by to nie zmieniło. Byłam w nią wpatrzona jak w obrazek.
Pewnego razu spytała mnie, czemu tak często nie mam czasu się z nią widywać po pracy, bo doskonale wiedziała, że zawsze kończę dyżur o tej samej porze i dokładnie pięć minut później opuszczam teren szpitala. Początkowo się zawahałam. Obiecałam milczeć, ale jak miałam okłamywać osobę, która była mi tak bliska? Więc jej powiedziałam. Nie wszystko, bo tego było za dużo i nie chciałam, żeby też była w to zamieszana ze względu na posiadane informacje. Wyglądało na to, że przyjęła tę informację dobrze. Bo przecież naszym obowiązkiem jest chronić ludzkie życie, nieważne, kim miałby być nasz pacjent. Kamień spadł mi z serca. Jedna osoba przed którą musiałam się ukrywać mniej.
~*~
Dwa dni później poszliśmy z Mikaelem na zakupy do pobliskiego sklepu. Ot, żeby mieć co jeść w domu. Gdy wróciliśmy, pod drzwiami do naszego apartamentu stało kilku smutnych panów ubranych w czerń, za nimi słychać było szamotaninę. Mikke wyrwał się do przodu, żeby pomóc tacie i w tym momencie usłyszeliśmy huk wystrzału. Dalej były tylko jakieś krzyki. I bieg. Gonili nas spory kawałek, ale udało nam się ich zgubić. Już następnego dnia nasze zdjęcia widniały w gazecie. Według władz działaliśmy w niebezpiecznej szajce, którą policja próbowała rozbić już od wielu tygodni, a nasz ojciec próbował zabić jednego z funkcjonariuszy, który w obronie własnej musiał wsadzić mu kulkę w łeb. Nie wierzę w ani jedno słowo z tego szmatławca. Oboje z bratem wiedzieliśmy, że nigdy by tego nie zrobił. Jedno było pewne - od teraz służby próbowały dorwać jedyne osoby, które znały prawdę.
~*~
“Cholerna banshee”
Tymi słowami skomentowała moją chaotyczną historię kobieta, która znalazła nas w Outlandzie. Niezbyt spodobała jej się wieść, że lekarz, który był w trakcie leczenia jej ciotki, nigdy już nie ukończy kuracji. W tej tragedii był jednak jeden plus: jako dzieci TEGO doktora Lassego, od razu zostaliśmy otoczeni opieką miejscowych. Gdy na dodatek okazało się, że pragnę kontynuować dzieło swojego ojca i nadal pomagać wyrzutkom, zaczęto mnie traktować z jeszcze większym szacunkiem. Swoją żałobę i ból w sercu przekułam na ciężką pracę. Nie obchodzi mnie wiek, kolor skóry czy gang, do którego ktoś należy - wszyscy jesteśmy w tym samym gównie i wszyscy zasługujemy na zaspokojenie najbardziej podstawowej potrzeby, jaką jest zdrowie. A Mikael… Cóż, on obrał całkiem inną ścieżkę. Pomimo wielu próśb wstąpił do Frontu Wyzwolenia i planuje zemstę na tych, którzy zgotowali nam ten los. Nie mnie oceniać, czy to dobre posunięcie. Wiem tylko tyle, że zbyt wiele straciłam w tej wojnie, aby chcieć pakować się w sam jej środek o utracić jeszcze więcej.